niedziela, 26 listopada 2017

Południowa Islandia - kraina lodu ("Wielka ucieczka")

Południowa Islandia - kraina lodu ("Wielka ucieczka")

Dzień: 9 - 11;
Pokonany dystans: 260,7 km, (cała wyprawa łącznie: 722,1 km);

Trasa: Vík í Mýrdal - Fjaðrárgljúfur - Kirkjubæjarklaustur - Skaftafell - Jökulsárlón - Höfn.



"Południowa Islandia - część wschodnia" - przebieg trasy. Opracowanie własne w GoogleMyMaps.

DZIEŃ 9:


Wiedząc, że czeka mnie dziś kolejny, być może najtrudniejszy jak do tej pory dzień, w którym stoczę bitwę z silnym wiatrem (moim głównym "wrogiem" w czasie wyprawy rowerowej), bardzo powoli szykowałem się do dalszej jazdy.
Korzystając z okazji, że w Vík í Mýrdal jest dostęp do WiFi posurfowałem po Internecie. Nagle, gdy już miałem kończyć przeglądanie wiadomości ze świata, na moim koncie na Facebooku dostrzegłem niepokojące informacje - "Powódź glacjalna na rzece Múlakvísl" (link). Informacja ta spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Później kolejny news - "Żółty alert nad wulkanem Katla" (link). Momentalnie zacząłem się bać. Dlaczego? 
Wyobraźcie sobie, że jedziecie na wymarzoną wyprawę, do której przygotowujecie się ponad 2 lata wiedząc, że praktycznie tylko erupcja wulkanu może obrócić w zgliszcza Wasz cały włożony w przygotowania wysiłek. Parę miesięcy przed startem wyprawy zaczynacie się martwić, gdyż naukowcy z powodu coraz częstszych trzęsień ziemi w kalderze jednego z nich - wulkanu Katla, ostrzegają przed jego możliwą erupcją. Potencjalna erupcja Katli - jednego z najgroźniejszych wulkanów Islandii jest w stanie w łagodnym scenariuszu uniemożliwić Ci realizację swoich marzeń. Natomiast w najbardziej pesymistycznym - pozbawić Cię życia. Wszystko zależy tak naprawdę od czasu i miejsca, w którym się akurat znajdziesz podczas erupcji oraz szczęścia.
Ucieszyłem się więc, gdy parę miesięcy przed wylotem na Islandię, wulkan ten się nieco uspokoił. Jak widać do czasu.

Nawet konie zachowywały się spokojnie, nie zważając na możliwą erupcję Katli. Widocznie nie miała ona jeszcze nadejść, więc niepotrzebnie się stresowałem :-P.

Dziś akurat byłem w jednym z najgorszych możliwych miejsc - w Vík. Vík to maleńkie miasteczko, leżące u stóp wulkanu Katla. Gdyby doszło do poważnej erupcji tego wulkanu, mieszkańcy musieliby szybko się ewakuować na wzgórze z kościółkiem górujące nad miejscowością. Wszyscy oni znają plany ewakuacji i potrzebny na nią czas, gdyż prędzej czy później ta katastrofa dotknie tą malowniczą miejscowość. Tereny leżące w dolinie zostałyby zalane przez powódź glacjalną (jökulhlaup) powstałą w wyniku roztopienia sporego fragmentu lodowca Mýrdalsjökull (lodowiec swym zasięgiem obejmuje wulkan), tak jak miało to miejsce podczas ostatniej erupcji Katli w 1918 roku.

Wulkan Katla (1512 m n.p.m.), lodowiec Mýrdalsjökull i jökulhlaup na rzece Múlakvísl.

Tak więc czarne myśli kłębiły mi się w głowie - czyżby najczarniejszy scenariusz miał się akurat ziścić i oczekiwana od ok. 100 lat erupcja Katli właśnie się rozpoczęła?
Na szczęście na razie jeszcze nie, ale kto wie czy właśnie 29.07.2017 to nie będzie data jej początku? Naukowcy sami nie byli w stanie mi na to pytanie odpowiedzieć. Jedni zapowiadali, że erupcja jest możliwa w każdej chwili, inni z kolei uspokajali i mówili, że to prawdopodobnie kolejny sygnał o zbliżającej się za jakiś czas erupcji wulkanu. Tak więc mogłem powtórzyć za Sokratesem jedną z moich ulubionych sentencji - "wiem, że nic nie wiem". Może zginę, a może przeżyję :-P. Pocieszałem się tym, że nigdzie nie było widać paniki. Widocznie wszyscy są tu już przyzwyczajeni, do takich "zabaw" wulkanu i wiedzą, że nie trzeba się na zapas martwić.
Wreszcie postanowiłem jechać w dalszą trasę. Ruszyłem więc "jedynką" w stronę Kirkjubæjarklaustur, gdzie planowałem się zatrzymać na noc. Ta leżąca ok. 85 km dalej na wschód od Vík miejscowość jest pierwszą, jaką można napotkać na tej trasie.
Zbliżając się coraz bardziej do Múlakvísl - rzeki lodowcowej, na której utworzyło się niewielkie jökulhlaup, nie wiedziałem czego się spodziewać. Czy w ogóle da się przez nią przejechać? Czy czasem nie było powtórki z 2011 roku, gdy powódź glacjalna zniszczyła most na "Ring Road"? Nic w czytanych artykułach nie było mowy o zniszczeniu mostu. Samochody jadące w tamtym kierunku też nie zawracały. Byłem więc dobrej myśli. Wreszcie zobaczyłem most i rzekę. Na moście stał patrol policji pewnie na wypadek, gdyby trzeba było zamknąć ruch na "jedynce". Z kolei przy samej rzece odpowiednie służby (zaopatrzone m.in. w koparki) robiły wszystko, by nie dopuścić do zalania głównej szosy w kraju. Sama Múlakvísl wyglądała dziś groźnie. Powódź spowodowała, że rzeka była rwąca i przybrała szary kolor od niesionych osadów. Choć była to powódź określana mianem "niewielka" spowodowała, że górny poziom rzeki znajdował się w krytycznym punkcie ok. 1,5 metra poniżej jezdni. Choć udało mi się przejechać nad rzeką moje obawy nie ustały. A to dlatego, że przez najbliższe 30 km jechałem Mýrdalssandur - niezamieszkałą rozległą równiną (pole sandrowe). Przez Mýrdalssandur przepływają rzeki zasilane wodą z topniejącego lodowca Mýrdalsjökull. Skoro pochodzą one z lodowca obejmującego swym zasięgiem Katlę, wciąż groziło mi potencjalne niebezpieczeństwo ze strony powodzi glacjalnej, która w razie erupcji wulkanu zalałaby równinę. Właśnie z powodu powodzi glacjalnych zalewających równinę ludzie się stąd wynieśli. Jadąc Mýrdalssandur zastanawiałem się, gdzie w ogóle bym uciekł przed napierającą wodą? Cała okolica dosłownie jest płaska jak stołowy blat. Nieustannie spoglądałem w stronę wulkanu modląc się po cichu, żebym szczęśliwie dojechał do Laufskálavarða - pierwszych wzgórz za Mýrdalssandur. Za tymi wzgórzami nie ma już żadnej rzeki wypływającej z lodowca Mýrdalsjökull, więc powódź glacjalna wywołana erupcją Katli, by mi już nie groziła.

Jökulhlaup na rzece Múlakvísl. Powódź glacjalna niby niewielka, ale lokalne służby były postawione w stan gotowości.

Mniej więcej w połowie drogi do Laufskálavarða, nagle znacząco pogorszyła się pogoda. Zaczął kropić deszcz, a co gorsza wiatr się nasilał. W dodatku wiał z przeciwka zwalniając moją jazdę. O jego sile niech świadczy fakt, że choć jechałem po płaskiej równinie, nie dawałem rady jechać do przodu (na zdjęciu i filmie można zaobserwować warunki atmosferyczne, z jakimi przyszło mi się zmierzyć). Tak więc dalej przez kilka kilometrów musiałem uciekać przed Katlą na piechotę. Moim lamentom i przekleństwom nie było końca. Zastanawiałem się nawet przez chwilę, czy nie rozbić gdzieś na poboczu namiotu. Miałem już po prostu wszystkiego dość. Tylko gdzie? Wszędzie dookoła piaszczysto-żwirowa równina targana wiatrem, gdzie nie da się nigdzie schować przed jego wpływem. Na dodatek wciąż byłem na Mýrdalssandur zagrożonej przecież zalaniem.

Na Mýrdalssandur wiało tak mocno, że nawet owce szukały schronienia przed wiatrem. 

Poniżej na filmie wietrzne Mýrdalssandur:


By ulżyć sobie i pozbyć się negatywnych emocji drzemiących we mnie, parokrotnie wykrzyczałem na cały głos co myślę o tej sytuacji. I tak nikogo dookoła nie było, w dodatku wiatr skutecznie zagłuszał moje krzyki :-D. Zacząłem wątpić, że w takich warunkach atmosferycznych uda mi się dojechać do Kirkjubæjarklaustur - mojego celu na dziś. Mimo przeciwności losu zacisnąłem zęby i ruszyłem pieszo w dalszą trasę.
W końcu doszedłem do Laufskálavarða.
Laufskálavarða - to miejsce, w którym znajdowało się kiedyś jedno z najstarszych gospodarstw na Islandii. Zostało ono zniszczone przez wybuch wulkanu Katla około 894 roku. Dziś w tym miejscu można zobaczyć ogromną ilość kamiennych kopców. Zgodnie z tradycją każdy kto pierwszy raz odwiedzi to miejsce powinien ułożyć z kamieni swój kopczyk na szczęście.
Kamienne kopczyki w Laufskálavarða. Kamienne kopce są z reguły stawiane do oznakowania szlaków/dróg, na bezdrzewnych obszarach Islandii. Pomagają one w orientacji w czasie zimy lub podczas gęstej mgły. Są często spotykane zwłaszcza w interiorze. W Laufskálavarða mają one zupełnie inne przeznaczenie.
  
Parę kilometrów dalej pogoda się ulitowała nade mną. Deszcz ustąpił, a wiatr znacznie zelżał. Wreszcie jadąc już rowerem dotarłem do jednego z najbardziej niezwykłych miejsc na Islandii - pola lawowego Eldhraun.
Eldhraun - to rozległa równina zastygłej lawy w południowej Islandii. Lawa ta wydobywała się na powierzchnię podczas erupcji wulkanu Laki - "Kratery Laki" (Lakagigar) w 1783 roku (najtragiczniejsza katastrofa w dziejach Islandii). Dzisiaj jest ona pokryta grubą warstwą mchu (duża wilgotność regionu sprzyja rozrostowi mchu), dzięki czemu przypadkowy upadek na te skały jest wielką przyjemnością (wrażenie podobne jak w kontakcie z materacem czy gąbką). Sam mech jest bardzo wrażliwy na wszelki kontakt fizyczny i szybko ulega zniszczeniu. Dlatego chodzenie po polu lawowym jest zabronione. Mimo to wielu turystów nie stosuje się do tych zakazów, regularnie łamiąc prawo i celowo skacząc po delikatnym mchu.

Bajeczna sceneria na polu lawowym Eldhraun. 

Pole lawowe Eldhraun powstało w wyniku wylewu lawy z ogromnej szczeliny w Lakagigar ("Kratery Laki").

Kawałek za Eldhraun odchodzi droga nr F206 prowadząca do bardzo pięknego kanionu Fjaðrárgljúfur.
Fjaðrárgljúfur - to niewielki malowniczy kanion w południowej Islandii, który osiąga do 100 m głębokości i około 2 km długości. Przepływa przez niego rzeka Fjaðrá.
Końcowy fragment drogi prowadzi dosyć stromą utwardzoną drogą. Chcąc przyjrzeć się bliżej kanionowi poszedłem na krótki spacer ścieżką turystyczną, z której roztaczają się świetne widoki.
Wróciwszy na "jedynkę" kontynuowałem swoją podróż szosą w stronę Kirkjubæjarklaustur.

Malowniczy kanion Fjaðrárgljúfur.

Choć kanion Fjaðrárgljúfur jest niewielki, to należy do najładniejszych na Islandii.

Zbliżając się do miejscowości w oddali mogłem podziwiać największy lodowiec Islandii - Vatnajökull. Będąc w liczącym ok. 160 mieszkańców Kirkjubæjarklaustur, w pierwszej kolejności udałem się na kemping, by rozbić namiot. Na sam wieczór postanowiłem zobaczyć okolicę miejscowości. Ruszyłem więc rowerem w pobliże dwóch pięknych wodospadów: Systrafoss i Stjórnarfoss oraz do Kirkjugólf.
Kirkjugólf - "kościelna podłoga" to ciekawe formacje (słupy) bazaltowe, a właściwie ich szczyty ułożone w naturalny chodnik. Z wyglądu przypominają plaster miodu.
Późnym wieczorem wróciłem z powrotem na kemping. Tak zakończył się jeden z najtrudniejszych dni podczas mojej wyprawy. Byłem padnięty. Zamierzałem jednak w kolejny dzień ruszyć znacznie wcześniej na trasę. W końcu czekał mnie przejazd przez największy sandr na świecie. Było niemal pewne, że znowu będę się zmagał z bardzo silnym wiatrem, który w tej części Islandii zdarza się niemal codziennie.

Już z bardzo daleka widać spływającą po stoku wstęgę wodospadu Systrafoss.

To nie posadzka starego kościoła, jak mogłaby sugerować  nazwa tego miejsca - Kirkjugólf, tylko wierzchołek kolumn bazaltowych, które w tym miejscu są prawie całkowicie przykryte warstwami osadów.

Niewielki, ale urzekający wodospad Stjórnarfoss.

Kemping w Kirkjubæjarklaustur.

DZIEŃ 10:

Już o 7:00 byłem na trasie w kierunku Skaftafell - kempingu, na którym zaplanowałem kolejny nocleg. Dystans jaki miałem do pokonania wynosi ok. 70 km i biegnie cały czas "Ring Route". Trasa wiedzie po płaskim terenie, gdzie z reguły wieją bardzo silne wiatry. Zdziwiłem się więc bardzo, gdy zamiast kolejnego dnia morderczej walki, wyjątkowo słabszy wiatr, ani mi nie pomagał, ani nie przeszkadzał.

Konie na Islandii to bardzo ciekawskie zwierzęta. Widać, że lubiły towarzystwo turystów, którzy tak jak ja musieli sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie z tymi pięknymi zwierzętami.

Pionowe skały wystające ponad rozległą równiną, to częsty widok w tej części Islandii. W przeszłości, gdy linia brzegowa Islandii była nieco inna pełniły one rolę klifów, gdyż to właśnie dotąd sięgał ocean.

Pierwszym ciekawym obiektem na mojej trasie był ładny wodospad Foss a Sidu. W jego pobliżu znajduje się Dverghamrar - formacja kolumn bazaltowych utworzona pod koniec epoki lodowcowej oraz Orustuholl - wzgórze o ciekawym kształcie wystające ponad rozległą równiną.

Foss a Sidu to kolejny piękny wodospad na trasie.

Mały wodospad na rzece Öðulbrúará.

Orustuholl to ciekawe wzgórze wystające ponad rozległą równiną.

Większe wrażenie zrobiła na mnie góra Lómagnúpur (góra z pionowymi ścianami). Patrząc na górę z pewnej perspektywy, czułem się jak na "Dzikim Zachodzie". Lómagnúpur najlepiej wygląda, gdy patrzy się na nią "od przodu". Wówczas przypomina ona jeden z ostańców z Monument Valley, które często pojawiają się w Westernach ;-).
Po krótkim odpoczynku w jej pobliżu ruszyłem w dalszą drogę.

Roślinność w tej części kraju wygląda dosyć ubogo. Poza trawami można tutaj spotkać wiele gatunków typowych dla tundry.

Lómagnúpur to góra, która już z daleka przykuwa wzrok wszystkich jadących "jedynką".

Lómagnúpur najpiękniej wygląda, gdy patrzy się na nią "od przodu".

Choć niemal od początku dzisiejszego dnia jechałem skrajem Skeiðarársandur - największego na świecie pola sandrowego dopiero teraz, gdy musiałem skierować się w jego środek przekonałem się, jaki jest olbrzymi. Po swojej lewej stronie mogłem podziwiać Vatnajökull - największy lodowiec Islandii.
Skeiðarársandur - to pole sandrowe, czyli zespół kilku stożków napływowych, na południowym wybrzeżu Islandii. Skeiðarársandur zajmuje powierzchnię 1300 km². Zbudowany jest z osadów aluwialnych pochodzący z rzek lodowcowych wypływających z lodowca Vatnajökull. W czasie powodzi glacjalnych powstałych m.in. w czasie eksplozji wulkanów przykrytych czapą lodowca Vatnajökull, równiną płyną wzburzone rzeki, które niszczą na swojej drodze tutejszą infrastrukturę drogową (uszkodzona jezdnia, zniszczone mosty - droga nr 1). Ze względu na charakter tego miejsca, brak tutaj stałej zabudowy mieszkalnej.
Skeiðarársandur to rozległa równina, która na każdym wywrze ogromne wrażenie.

Jadąc przeSkeiðarársandur można podziwiać piękny widok na największy lodowiec Islandii - Vatnajökull.

Skeiðarársandur to jedno "wielkie nic". Właśnie niby"nic", ale uwierzcie mi - ta rozległa przestrzeń ma w sobie coś co naprawdę fascynuje. Byłem oszołomiony patrząc na nią.

Skeiðarársandur swoje powstanie zawdzięcza osadom niesionym przez rzeki lodowcowe. Ten rozległy sandr jest miejscem, który co jakiś czas nawiedzają potężne powodzie glacjalne, wywołane erupcją jednego z wulkanów przykrytych lodowcem Vatnajökull. Żeby infrastruktura drogowa zbytnio nie ucierpiała, w niektórych miejscach musiały powstać długie mosty (na zdjęciu najdłuższy z nich). Większość mostów na Islandii jest jednokierunkowa. Pierwszeństwo ma ten, kto pierwszy do niego dojedzie. Na tych dłuższych istnieją zatoczki umożliwiające wymijanie samochodów na moście.
    
O tym jak potężne siły stworzyły tę rozległą równinę mogłem przekonać się nieopodal Skaftafell przy Skeiðará Bridge Monument.
Skeiðará Bridge Monument - to fragment mostu zniszczonego przez potężną powódź glacjalną - jökulhlaup w 1996 roku. Przyczyną powodzi był wybuch wulkanu Grímsvötn i stopienie w jego efekcie fragmentu lodowca. Sam fragment mostu pozostawiono, aby uzmysłowić turystom, jak niebezpieczne są powodzie lodowcowe.
Wspomniana powyżej powódź glacjalna niszcząc "jedynkę", uniemożliwiała przez dłuższy czas swobodny ruch samochodowy w południowej Islandii. Mieszkańcy wschodniej części Islandii, którzy z jakiegoś powodu chcieli się dostać do stolicy musieli nadkładać sobie drogi, wybierając jazdę "Ring Route" biegnącą północną stroną wyspy.
Poruszając się przez Skeiðarársandur bardzo często nie mogłem oderwać wzroku od lodowca Vatnajökull. Spowodowane to było niesamowicie pięknym widokiem. Lodowiec ten położony jest powyżej równiny między górami wulkanicznymi. Natomiast jego liczne jęzory prześlizgując się między skałami "spływają" w dół urwiska. Nie będę dalej "owijał w bawełnę". W tym widoku się zakochałem. Mam go w pamięci, ilekroć wspominam lodowiec Vatnajökull.

Z lodowca Vatnajökull spływa spora ilość jęzorów lodowcowych.

Svínafellsjökull to jęzor lodowca Vatnajökull. Pięknie się prezentuje z Road 1.

Skeiðará Bridge Monument to fragment mostu zniszczonego podczas potężnej powodzi glacjalnej w 1996 roku.  

Wreszcie kawałek za zniszczonym mostem, w lewo odchodzi droga do centrum turystycznego Skaftafell.

Kemping w centrum turystycznym Skaftafell.

Po zameldowaniu się na kempingu ruszyłem na pieszą wycieczkę po okolicy. Pierwszym moim celem był lodowiec Skaftafellsjökull - jeden z licznych jęzorów lodowca Vatnajökull. Przed czołem tego lodowca utworzył się niewielki zbiornik wodny, po którym wolno poruszały się niewielkie góry lodowe. Zasilany on jest rzekami podlodowcowymi, które wychodząc spod czoła lodowca płyną dalej w kierunku oceanu. Zaskoczył mnie silny nurt rzeki oraz ilość wody wypływającej spod Skaftafellsjökull. Aż strach pomyśleć jak wyglądałaby ta rzeka, gdyby doszło do erupcji któregoś z wulkanów przykrytych Vatnajökull.

Do Skaftafellsjökull (jęzor lodowcowy Vatnajökull) udałem się na pieszą wycieczkę.
  
Przed czołem tego lodowca powstało niewielkie jeziorko, po którym pływały góry lodowe.

To nie koniec mojej wędrówki po okolicy. Wracając na kemping Skaftafell postanowiłem, że muszę koniecznie zobaczyć inny ciekawy obiekt znajdujący się w pobliżu. Tym razem czekało mnie jednak około godzinne podejście do jednego z najbardziej znanych wodospadów Islandii - wodospadu Svartifoss.
Svartifoss (tłum. "Czarny Wodospad") - to jeden z bardziej znanych wodospadów Islandii. Choć niewielki (woda spada tu z ok. 20 m) budzi zachwyt wśród turystów. Otoczony jest uformowanymi z lawy charakterystycznymi ciemnymi sześciobocznymi bazaltowymi kolumnami.

Spod lodowca udałem się jeszcze na godzinną wędrówkę do wodospadu Svartifoss.


Poniżej na filmie wodospad Svartifoss:


Miałem ochotę iść dalej, niestety była już późna pora i robiło się coraz ciemniej. Musiałem przecież przed zmrokiem wrócić na kemping, bo nie zabrałem ze sobą żadnej latarki. W razie konieczności mogłem się posłużyć tylko tą z telefonu komórkowego. Idąc z powrotem do centrum turystycznego Skaftafell, przed sobą mogłem podziwiać olbrzymią równinę Skeiðarársandur. Ten gigantyczny stożek napływowy jest tak wielki, że ledwie na horyzoncie mogłem dostrzec zarys linii brzegowej, za którą połyskiwał w świetle zachodzącego Słońca Ocean Atlantycki.

Skeiðarársandur widziana z podejścia do wodospadu Svartifoss. Daleko na horyzoncie widać błękitne wody Oceanu Atlantyckiego.

Flora Parku Narodowego Vatnajökull - bodziszek leśny.

Na koniec dnia, wracając z kąpieli spojrzałem jeszcze w kierunku wulkanu Öræfajökull, który akurat świetnie się prezentuje z kempingu Skaftafell.
Öræfajökull - to najwyższy wulkan Islandii, znajdujący się w południowej części lodowca Vatnajökull. Öræfajökull jest także najwyższym szczytem na Islandii - jego najwyższy punkt nosi nazwę Hvannadalshnúkur (2110 m n.p.m.). Ostatnia erupcja wulkanu miała miejsce w 1727 roku. Pierwszym zdobywcą Öræfajökull był Svein Pálsson, który dokonał tego wyczynu 11 sierpnia 1794 roku.
Wyjątkowo dziś nie byłem zbytnio zmęczony. Pewnie to zasługa tego, że opatrzność się nade mną ulitowała i zamiast "swoistego pewniaka" w tych okolicach w postaci silnego wiatru, miałem dziś zaledwie przyjemny lekki wiaterek.
Nie wiedząc, jakie warunki atmosferyczne czekają mnie w kolejnym dniu wyprawy, postanowiłem nastawić budzik na godzinę 6:00.

DZIEŃ 11:

Zaraz po obudzeniu pierwszą czynnością, którą wykonałem było wyjrzenie na zewnątrz namiotu, by sprawdzić jaka panuje aktualnie pogoda. Nisko zawieszone chmury nie napawały mnie optymizmem. Na szczęście nie padało. Mimo wszystko zależało mi dziś akurat na pięknej pogodzie. W końcu miałem zobaczyć jedno z najpiękniejszych miejsc na Islandii - lagunę lodowcową Jökulsárlón. Dziś też nastawiałem się na pierwszy nocleg "na dziko". Z nocowaniem "na dziko" na Islandii nie ma problemów, jeśli przestrzega się określonego w tej kwestii prawa. Nie można rozbijać namiotu m.in. w parkach narodowych i rezerwatach (poza wyznaczonymi miejscami), a także na terenach prywatnych, tych ogrodzonych (jest ich na Islandii bardzo wiele), blisko dróg publicznych oraz zabudowań.

Nisko zawieszone chmury nie napawały mnie dziś optymizmem.

Po śniadaniu ruszyłem w dalszą trasę. Wróciwszy z powrotem na "jedynkę" obrałem za swój pierwszy cel maleńką osadę Hof. Znajduje się tam jeden z ciekawszych zabytków architektury Islandii - maleńki kościół Hofskirkja.
Hofskirkja - to niewielki kościół w Hof (osada składająca się z kilku gospodarstw). Dach kościoła jest pokryty murawą. Został wybudowany w 1883 roku i jest ostatnim kościołem w Islandii wzniesionym w tym stylu (jeden z 6 kościołów wzniesionych w tym stylu na Islandii, który zachował się do dzisiaj).
Wokół tego ładnego kościoła znajduje się niewielki cmentarzyk. Niestety obiekt był zamknięty, więc przyjrzałem się mu tylko z zewnątrz.

Wulkaniczny krajobraz w okolicy rezerwatu Haalda.

Hofskirkja to piękny tradycyjny kościół kryty darnią.

Kolejny postój zrobiłem sobie przy stacji benzynowej w sąsiedztwie wulkanu Öræfajökull. Niestety zaczął kropić deszcz, co mnie trochę zdenerwowało. Zbliżałem się bowiem do Jökulsárlón, gdzie bardzo zależało mi na ładnej pogodzie. Stoję sobie na stacji, gdy nagle podchodzi do mnie para Amerykanów. Pierwsze co słyszę od nich - "Jesteś szalony". Gdy dowiedzieli się co zamierzam zrobić to im aż gałki oczne wyskoczyły. Usłyszałem od nich to, co już nieraz słyszałem przygotowując się do wyprawy - "jazda na rowerze po Islandii to szaleństwo". Tak mówią nawet sami Islandczycy, którzy najlepiej wiedzą, dlaczego uprawianie tej formy rekreacji jest tutaj trudniejsze niż w innych rejonach świata. Wymieniali mi wszystko po kolei - od trudnych warunków atmosferycznych po możliwe zagrożenia, jakie mnie tu mogą spotkać. Odparłem im, że to wszystko wiem i dlatego właśnie jadę rowerem dookoła tego niezwykłego kraju. Chcę przeżyć niezapomnianą przygodę i doświadczyć na własnej skórze warunków, z jakimi się na co dzień zmagają Islandczycy. A jazda samochodem nie jest w stanie oddać mi tego do końca. Na koniec życzyli mi powodzenia i powiedzieli, że będą trzymać kciuki, aby wszystko się udało.


Jeżeli chce się podróżować  po trudnych, górskich islandzkich drogach (oznaczonych literką "F"), potrzebny jest do tego odpowiedni pojazd.

Po tej krótkiej pogawędce ruszyłem w dalszą trasę, objeżdżając drogą nr 1 wulkan Öræfajökull. Niespodziewanie dosyć szybko pogoda zaczęła się poprawiać po wschodniej stronie tego wulkanu. Zaczęło również świecić Słońce, co mnie bardzo uszczęśliwiło. Znów mogłem podziwiać piękne krajobrazy. Oświetlone jęzory spływające z Vatnajökull pięknie się prezentowały. Moja trasa wiodła kolejnym stożkiem napływowym - Breiðamerkursandur, znacznie mniejszym od Skeiðarársandur.


Wreszcie pogoda zaczęła się poprawiać, co mnie bardzo uszczęśliwiło. Na zdjęciu Kvíárjökull - kolejny jęzor lodowcowy lodowca Vatnajökull.

Jazda "Ring Route" wśród tylu jęzorów lodowcowych to czysta przyjemność.

W stronę lodowca Vatnajökull.

Pamiątkowe zdjęcie "mojego rumaka", na tle jęzorów lodowcowych.

Kolejno mijałem 2 laguny lodowcowe: Fjallsárlón i Breiðárlón. Nie zdecydowałem się przyjrzeć im z bliska, gdyż zaraz za nimi była ta, na której najbardziej mi zależało - Jökulsárlón. Korzystając z pięknej pogody pognałem w jej kierunku ;-).
Jökulsárlón - to jezioro lodowcowe o powierzchni 18 km² i głębokości 248 m (najgłębsze jezioro Islandii). Powstało wraz z wycofywaniem się lodowca Breiðamerkurjökull (fragment Vatnajökull). Spora liczba gór lodowych unoszących się na wodzie, potęguje niezwykłość tego miejsca. Jökulsárlón to jeden z naturalnych cudów Islandii. Piękno tego miejsca docenili też twórcy takich filmów jak: "Batman: początek", "Lara Croft Tomb Raider", czy dwóch filmów o Jamesie Bondzie: "Zabójczy widok" i "Śmierć nadejdzie jutro". Chętni chcący popływać po lagunie lodowcowej mają możliwość skorzystania z przejażdżki amfibią lub łodzią motorową wśród gór lodowych. W sezonie lepiej zarezerwować rejs z dużym wyprzedzeniem.
Laguna lodowcowa Jökulsárlón, to jedno z obowiązkowych miejsc do zobaczenia na Islandii.


Jökulsárlón - pamiątkowe zdjęcie.

Jökulsárlón oszałamia ilością gór lodowych. Ten widok z pewnością zapamiętam do końca życia.

Góry lodowe z jeziora płyną rzeką Jökulsá do oceanu. Jökulsá to najkrótsza rzeka Islandii. Osiąga ona długość zaledwie 1 km. Mimo to robi duże wrażenie ze względu na swoją szerokość i bardzo wartki nurt.


Jökulsá to najkrótsza rzeka Islandii. To nią góry lodowe płyną z jeziora do oceanu.

Na zdjęciu widoczny wartki nurt na rzece Jökulsá.

Docierając do oceanu góry lodowe są wyrzucane przez fale oceaniczne na pobliski brzeg - plażę Jökulsárlón Ice Beach.
Jökulsárlón Ice Beach - to plaża z kawałkami lodu wyrzucanymi na plażę z laguny lodowcowej Jökulsárlón. Największe wrażenie robi w czasie sztormu, gdy na plażę wyrzucana jest spora ilość dużych gór lodowych.
Z oceanu, góry lodowe są z powrotem wyrzucane na pobliską plażę.

Lodowa plaża przy Jökulsárlón.

Poniżej na filmie lodowa plaża przy Jökulsárlón:


Z plaży świetnie było widać wulkan Öræfajökull (2110 m n.p.m.) - najwyższy wulkan i szczyt Islandii.

Na lodowej plaży.

Jökulsárlón to niezwykłe miejsce. Jedno z moich ulubionych, jakie udało mi się zobaczyć na Islandii. W jego pobliżu spędziłem ponad 2 godziny i nie miałem w ogóle zamiaru jechać w dalszą drogę. Marzyło mi się rozbicie namiotu właśnie nad samą laguną. Niestety nie do końca wiedziałem, gdzie to zrobić. Musiałbym się udać, gdzieś bliżej lodowca. Z drugiej strony była jeszcze młoda godzina. Dopiero co wybiła 15:00, szkoda było więc marnować czas i piękną pogodę nie przejeżdżając kolejnych kilometrów. Postanowiłem, że jadę dalej na wschód.


Z flagą ukochanego kraju przy Jökulsárlón.

Pierwsze, co zaraz za Jökulsárlón rzucało się w oczy, to gwałtowny spadek natężenia samochodów na drodze. Dokładnie, jak za sprawą zaczarowanej różdżki, nagle 3-krotnie spadła ilość wyprzedzających mnie samochodów. Widać więc, że dalej jadą już tylko Ci turyści, którzy przyjechali na Islandię na dłużej i mają zamiar ją dookoła objechać.


Jadąc dalej na wschód, ponownie pogoda zaczęła się pogarszać.

Wraz z kolejnymi kilometrami zacząłem powoli szukać, jakiegoś fajnego miejsca do rozbicia namiotu. Wiedziałem, że nie uda mi się dojechać do Höfn przed zapadnięciem ciemności. Nocleg "na dziko" był więc w moim przypadku konieczny. Idealne miejsce znalazłem niedaleko skrzyżowania "Ring Route" z drogą F985. To tam ukryty częściowo za skałą rozbiłem swój namiot.


Renifery na drodze? To oznaka, że zbliżam się do wschodniej części Islandii. Tylko tam można na wyspie spotkać na wolności te zwierzęta. Ja niestety w czasie wyprawy nie zobaczyłem żadnego mimo, że okazji do spotkania z reniferami miałem całkiem sporo.
  
Po kolacji położyłem się spać. Tak zakończył się jeden z najlepszych dni, jakie udało mi się przeżyć na Islandii.


Na koniec dnia znów pogoda się polepszyła. Taki  oto widok mogłem podziwiać z namiotu. Tym razem postanowiłem nocować "na dziko". 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz